Część pierwsza: Z pamiętnika Głupca cz.1 – Adeptus Minor
Część druga: Z pamiętnika Głupca cz.2 – Magister Templi
Część trzecia: Z pamiętnika Głupca cz.3 – Magus
Część czwarta: Z pamiętnika Głupca cz.4 – Ipsissimus
IO ΠAN!
W momencie przyjmowania stopnia, jak na złość nie było przy mnie nikogo. A w końcu zobligowany byłem złożyć przysięgę w obecności świadka! Uświadomiłem sobie wtedy, że wcale nie. Mówiący o tym głos był tylko kolejną próbą zmącenia mojego umysłu przez Choronzona. Pomyślałem jednak, iż “przecież jestem wszędzie, równie dobrze ta podłoga <dotykam jej> może posłużyć mi jako świadek”. Nie zdawałem sobie wtedy sprawy z tego, ale odegrałem w ten sposób niemal idealnie jeden z mitów o tym, jak Budda pokonał Marę w momencie swojego oświecenia.
W końcu inicjacja dobiegła końca. Odetchnąłem z ulgą i zacząłem się śmiać. “Nareszcie…”. Automatycznie zrozumiałem, w jak wielu kwestiach się myliłem. Dotarło do mnie, jak strasznie głupie było dążenie do końca i poczułem się niezwykle spokojny wiedząc, iż “mam to już za sobą”. Jednocześnie byłem w swego rodzaju udawanym oburzeniu odnośnie tego całego bullshitu, jaki krąży wokół przebudzenia, a także nieuzasadnionej zasłony powagi, która tylko wszystko utrudnia.
Chaotycznie pozlepiane karteczki z przebiegiem mojej inicjacji określiłem więc prześmiewczo “księgą” Psissimusa. Usunąłem literkę “I”, ponieważ Ipsissimus nie ma “ja” (ang. “I”), zaś początkowe “P” to litera Marsa, wojny, co wiąże się z charakterystyką tego stopnia. “P” rozpoczyna także słowo “Pan”, co jest imieniem greckiego boga, stanowiącego genialny symbol stanu świadomości pierwszej sefiry. Stało się to mottem “(nie-)mojej” jaźni, która rozpuściła się w Nirwanie.
Gdy wstałem w końcu ze swojej asany, wyjrzałem przez okno i wybuchłem śmiechem. Pierwszą zewnętrzną rzeczą, jaką spostrzegłem od momentu zostania oświeconym, był samochód dostawcy internetu “Sky” (z ang. “niebo” w znaczeniu meteorologicznym), na którym widniała duża nalepka z Homerem Simpsonem. Zdecydowałem więc pierwszy opis swojej inicjacji potraktować humorystycznie, co wyszło mi aż za dobrze, wszak nawet niektóre osoby spośród tych, które bliżej mnie znają, mój tekst “Ipsissimus” bardzo zbulwersował.
Oczywiście, byłem całkowicie świadom ryzyka takich reakcji, jednak nie mogłem się powstrzymać. Dosłownie, ten tekst został napisany “pod natchnieniem” wyższej świadomości (jak w “klasie A” dzieł Crowleya). Nie było mi to oczywiście obce (patrz np. tu), ale bardzo fascynujący jest fakt, że każda zapisana tam litera została postawiona świadomie. Tekst został napisany jednym ciągiem, bez przerw na zastanowienie i bez jakichkolwiek myśli (innych niż te, które zostały zapisane w treści), a poza kilkoma dopiskami na końcu – nie był poprawiany. Nigdy w życiu nie napisałem czegoś bardziej naturalnego i szczerego, a przy tym najzabawniejszy jest fakt, że to nie “ja” go napisałem. (Oczywiście, fakt, iż tekst ten to Jeden Wielki Żart, nie oznacza, iż jest bezwartościowy – kryje się w nim wiele smaczków dla osoby na stopniu Magusa).
Po ukończeniu wszystkich zapisów i dokończeniu zadań, jakie sobie wyznaczyłem, około godziny 6 położyłem się do łóżka z zadowoleniem. Byłem silnie pozytywnie zaskoczony – kompletnie nie spodziewałem się takiego sukcesu w tak wielkiej chwili zwątpienia, a zarazem miałem świadomość, iż przecież dokładnie tak samo objawiło się to u innych. Gdy zamknąłem oczy, zasnąłem, lecz nie utraciłem świadomości. Ciężko wytłumaczyć, co się wtedy stało, więc najprościej będzie chyba stwierdzić, iż po tym zwyczajnie wstałem na 11 minut przed 11. Faza z LSD jakimś cudem utrzymywała się do godziny 17.
Οὐροβόρος ὄφις
Czym jest więc Ipsissimus? Skoro istnieje on poza istnieniem, to czy właściwie istnieje? Skoro się nie przejawia, to czy można powiedzieć, że jest przejawiony? I tak i nie, a zarazem ani tak, ani nie. Osobiście powiedziałbym, że Ipsissimus to “stan świadomości”, który jest dostępny jedynie po wyjściu poza powtarzające się cykle wibracyjnej zmiany bieguna na wahadle rzeczywistości, ale który tak naprawdę cały czas im towarzyszy. Inicjacja na ten stopień to proste uświadomienie, gdzie dzieje się to wszystko, czyli spojrzenie z nieco szerszej perspektywy.
Znaczeniem tego stopnia jest Cisza, ponieważ nieskończoność wzajemnej przemiany Yin i Yang tworzy wrażenie niemożności do spenetrowania Tao. Jednak Tao to właśnie ta “niemożność”. Tao nie-jest i dlatego właśnie może stanowić podstawę dla tego, co jest. To naprawdę niemożliwe do wyjaśnienia, gdyż, jak to się mówi, “Tao wyrażone słowami nie jest prawdziwym Tao”, albo “Ponad Słowem i Głupcem, o tak, ponad Słowem i Głupcem”. Czyli jeśli weźmiesz jakąkolwiek rzecz i jej przeciwność, po czym rozciągniesz te idee do nieskończoności, to ponad tym jest zawsze tylko Jedno – Nic. Takie jest według mnie prawdziwe znaczenie “sekretności” tego stopnia. Wcale nie trzeba ukrywać się z tym, iż się go osiągnęło – to po prostu nieporozumienie.
Oczywiście, zachowanie tego osiągnięcia w tajemnicy nie jest bezcelowe. Ma to zastosowanie w A∴A∴ ze względu na reguły, jakie tam panują, ale to bardziej funkcja organizacyjna, niźli duchowe prawo (Mistrzowie Buddyzmu jakoś nie mieli problemu w ogłaszaniu się oświeconymi, prawda?). Zakon Crowleya jest dość specyficzny, ponieważ opiera się o linię inicjacyjną, gdzie każdy ma mentora o jednym stopniu wyżej oraz ucznia o jednym stopniu niżej (poza którymi nie zna nikogo innego), a więc wszyscy w danej linii przekazu przechodzą awans na wyższy stopień w tym samym momencie. Oczywiste jest z kolei, iż wujaszek Aleister chciał rozwoju swojej organizacji, co oznaczało powstawanie większej ilości indywidualnych i różnorodnych linii. Nie byłoby to możliwe natomiast, gdyby istniał jakiś centralny Ipsissimus nad wszystkimi innymi. Dlatego taki Magus nie przyznaje się do swojego osiągnięcia i zamiast przyjmować oficjalnie dziesiąty stopień, to przekazuje swoją funkcję podopiecznemu Magistrowi (nowemu Magusowi), a sam otwiera kolejną linię, aż cykl się powtórzy po raz kolejny, kolejny i kolejny…
Czy zatem można powiedzieć, że jestem Ipsissimusem? I tak i nie. Prawda jest taka, iż to nie “ja” osiągnąłem ten stopień, gdyż nadal jestem zwykłym człowiekiem. Prawdziwie mógłbym go przyjąć dopiero po śmierci, kiedy mojego ciała już nie będzie, ale wtedy trochę mija się to z celem. Podobnie zresztą wygląda kwestia Magusa. Nie jest to określenie na jakieś osiągnięcia człowieka, a raczej stan istnienia, jaki może osiągnąć jego świadomość. Magusem jest się więc tylko wtedy, gdy utożsami się z niedualną świadomością ciała i Ducha, zaś w przypadku Ipsissimusa – z tym, co jest ponad tym. Jak pisał Crowley, “to nie człowiek wychodzi z Otchłani, lecz Gwiazda zsyłana jest na Ziemię”.
Sic transit
W każdym razie, nie mam żadnych wątpliwości co do własnej inicjacji. Potwierdza to nawet pewna zmiana na moim fizycznym ciele. Mianowicie, gdy dokonałem Przekroczenia Otchłani i zacząłem pracę z etyrami, na moich dłoniach pojawiła się dziwna “wysypka”, która okazała się wkrótce być egzemą – bardzo tajemniczą i nieprzewidywalną chorobą skórną. Próbowałem ją usunąć różnymi drogami, ale nic nie dawało trwałych efektów. W końcu zapytałem o to archanioła Rafaela (“Boskiego Uzdrowiciela”) i odpowiedział, iż jest to wynik mojej przysięgi wobec istot enochiańskich, iż “zostanę Ipsissimusem w tym życiu”. (Ups).
To między innymi jeden z powodów, dlaczego ostrzegałem wielokrotnie w swoich artykułach przed istotami enochiańskimi – “dobro” w ich rozumieniu niekoniecznie jest zgodne z ludzkimi zasadami etyki. W każdym razie, anioły obiecały zdjąć ze mnie tę klątwę, gdy spełnię swoje przyrzeczenie – i tak też się stało. W ciągu kilku dni od inicjacji zniknęły jakiekolwiek ślady po egzemie. Oczywiście, choroba ta ma podobno tendencje do nieprzewidywalnego pojawiania się i znikania. Minęło już jednak pół roku odkąd całkowicie zniknęła i nadal nic nie wskazuje na jej powrót, co w moim przypadku nigdy nie wydarzyło się wcześniej na tak długo. Niezależnie jednak od tego, czy faktycznie wywołały ją te istoty – synchroniczność ta nie jest przypadkowa i skoro została przewidziana wcześniej, oznacza, iż istoty te uznały mnie jako Ipsissimusa.
Niestety, dalej nie potrafię latać i miotać płomieniami – to po prostu fizycznie niemożliwe. Tak samo nie wiem wszystkiego – ba, przez tendencję do niedyskryminowania zjawisk, czasem czuję się nawet głupszy, niż przed oświeceniem. Gdybym więc miał napisać, co dało mi to ostatnie wtajemniczenie, to małpując Daniela Ingrama wrzuciłbym te dwa cytaty: “Jak najbardziej polecam, nie mogę ci powiedzieć, czemu” oraz “Zyskałem zupełnie nic poprzez kompletne i najwyższe oświecenie”. Przy czym, chciałbym od razu uprzedzić, że to jeszcze nie koniec – Nirwikalpa Samadhi to jedynie “otwarcie Stopnia Ipsissimusa”.
Warto pamiętać, że w systemie A∴A∴ przysięgę bierze się rozpoczynając stopień, nie kończąc go. I tak też dziełem Ipsissimusa jest “zniszczenie wszystkich tendencji do tworzenia lub usunięcie wszystkich [zewnętrznych i wewnętrznych] konieczności”. To znaczy, że choć moja świadomość przekroczyła granicę życia i śmierci, to jednak ciało wciąż ma wkodowany głęboko strach przed stratą egzystencji, którego pokonanie jest warunkiem ukończenia inicjacji. Przypuszczalnie, poprzez takie “magiczne samobójstwo” możliwe jest czynienie prawdziwych cudów, ale nie ma o czym mówić, póki się mi to nie powiedzie. Zapowiada się długa podróż!
Czy zatem powinienem się ogłosić Ipsissimusem? Nie wiem, prawdę mówiąc, nie ma to dla mnie znaczenia. W gruncie rzeczy, to nawet nie posiadam już tej samej świadomości. “Moja” jaźń, która towarzyszyła mi do tego momentu, rozpuściła się w Nirwanie, a zyskałem nową, świeżą, która w pewnym sensie od nowa musi się uczyć tych wszystkich rzeczy, choć przychodzi jej to już dużo prościej. (Patrząc z jeszcze innej perspektywy – to wciąż “ta sama” świadomość). Oficjalnie i tak pozostaję Magusem, póki ktoś nie zajmie mojego miejsca. Jeśli ktoś z kolei, jak Crowley, uważa, iż “głupim byłoby przyznawanie się do wtajemniczenia, gdy nie zamanifestowało się jeszcze na wszystkich planach” (“Księga Kłamstw”, rozdz. 73) – nie ma sprawy, za jakiś czas umrę. O co jednak chodzi mi w tym wszystkim, to aby uświadomić tobie, drogi czytelniku, iż różne tego rodzaju osiągnięcia są możliwe i są dużo prostsze (a zarazem mniej spektakularne), niż się je maluje. Nie wierzcie legendom (tej też), sprawdźcie sami!
Let it happen
15 lutego miałem rozmowę kwalifikacyjną, którą dzięki niezwykłemu poczuciu luzu przeszedłem bez problemu. Pracę miałem zacząć 6 marca, miałem więc trochę czasu na eksperymenty z tym nowym stanem. Próbowałem różnych rzeczy, powoli także układając sobie w głowie te, które teraz tutaj opisuję. Napisałem do Daniela Ingrama, aby mi w tym pomógł i po lekturze jego książki znalazłem to, czego szukałem. Kończył mi się czas i w dniu 4 marca postanowiłem przeprowadzić ostatni większy eksperyment na najbliższy czas. Rezultatem było uświadomienie, że pozostawanie cały czas w stanie samadhi nie jest funkcjonalne w żaden sposób. Realizacja ta doprowadziła mnie do napisania tekstu Drabina Świateł.
Długi czas zastanawiałem się, dlaczego Crowley wybrał dla ostatniej inicjacji hasz, a nie np. dużo silniejszą meskalinę, z którą też miał już wtedy przecież doświadczenie. Jak wspominałem, THC działa na mnie “przymulająco”, aczkolwiek zdobyłem odmianę marihuany, która miała mieć bardziej pobudzające właściwości, więc postanowiłem dać jej szansę. 26 kwietnia, około godziny 4, ponowiłem praktykę według metody “Liber Magi”, łącząc ze sobą przeciwne idee i wynosząc je ponad Otchłań. Operacja przebiegała niezwykle gładko. Ze względu na brak rozpraszających efektów halucynacyjnych (jakie są przy LSD), umysł pozostawał cały czas skoncentrowany.
Kolejne idee powoli łączyłem i rozciągałem do nieskończoności, wędrując uwagą naprzemiennie między “obserwowanym” i “obserwującym”, co dla oczu mojego umysłu wyglądało podobnie do klipu piosenki “Feels like we only go backwards“, zespołu Tame Impala. Doszedłem w końcu do idei Życia, po czym, gdy przeciwstawiłem ją Śmierci i spojrzałem na nie obie “z góry” – tak widząc wielkie Koło Samsary, będąc jednocześnie poza nim – wszedłem w trans Niroda Samapatti na dobre kilka minut. W końcu pojawiła się jakaś myśl, pozornie burząca spokój, jednak znów przeciwstawiłem ją jej przeciwności i tak z każdą kolejną, co raz bardziej pogłębiając to Najwyższe Samadhi. Była to dotąd najlepsza medytacja jaką przeprowadziłem – Crowley chyba jednak dobrze wybrał.
Nie ma sensu za bardzo opowiadać szczegółów, ale całkiem dosłownie ujrzałem Tao – zrozumiałem, dlaczego symbol ten wygląda tak, jak wygląda. Podobnie, uświadomiłem sobie, dlaczego dawni Kabaliści nazwali Trzy Zasłony Negatywnego Bytu kolejno: Niczym, Nieskończonością i Nieskończonym Światłem. Doszedłem do wniosku, że wbrew temu, co do tej pory sądziłem, nie musiały być to zwykłe filozoficzne rozważania, lecz faktyczne wyniki mistycznej praktyki. Uniwersalizm tych pojęć nie przestanie mnie zadziwiać. Ostatecznie, siedziałem w tym stanie dobre kilka godzin. Gdy “wróciłem do siebie”, od tak długiego bezruchu, na parę minut utraciłem władzę w nogach.
Dee and tea
Jak zatem widać – minęło kilka miesięcy, a to wszystko nadal się rozwija. 17 maja wykonałem eksperyment z waporyzowanym DMT, ale bez większych rezultatów. Następnie, 23 maja, przy medytacji, około 2 w nocy, dogłębniej zrozumiałem Thelemę. Crowley, jak i jego system, zakłada, iż każdy człowiek posiada indywidualną Prawdziwą Wolę, która jest zawsze dla niego korzystna. Cierpienie wynika z oporu wobec własnego losu. Dlatego też dobra jest Droga Tao – przyjmowanie wszystkiego jak leci. Wniosek ten doprowadził mnie do kolejnego – że wszystkie duchowe ścieżki, choć prowadzące do tego samego, nie są koniecznie sobie równe względem poszczególnych jednostek. Każdy ma swoją Drogę, a to Droga jest Celem. Tao.
To też świetnie pokazuje różnicę między Magistrem i Ipsissimusem. Mistrz Świątyni również zdaje sobie sprawę z faktu indywidualnej ścieżki inicjacyjnej u różnych jednostek, jednak przeczy temu w działaniu, narzucając innym tę właśnie ideę. Ipsissimus tego nie robi – pozwala on ludziom na wybór ignorancji, jeśli taka jest ich Wola. Chciałoby się rzec, iż Ipsissimus nie rozróżnia nawet rozróżniania i nierozróżniania!
Przypuszczam, iż to też stanowi przyczynę “wojennego klimatu” tego stopnia, jaki ilustruje III rozdział “Księgi Prawa”. Różne systemy powinny (!) ze sobą konkurować, promując się i zdobywając zwolenników; każdy ma prawo toczyć bój o prawdziwość swoich założeń i jeśli go wygra – to tak najwidoczniej miało być w tym konkretnym przypadku, dla tej konkretnej grupy odbiorczej. Mówiąc prościej – do różnych osób trafiają różne idee. Ostatecznie, dziełem każdego z nas jest po prostu bycie sobą i wyczerpanie własnego potencjału do granic.
Wraz z tamtą realizacją, doznałem także olśnienia w kwestii 4 Mocy Sfinksa. Aby jakieś nasze życzenie się zmaterializowało, musimy spełnić cztery warunki:
1. Wiedza: Musimy wiedzieć, czego chcemy i mieć tego jakieś wyobrażenie, im bardziej konkretne, tym lepiej.
2. Wola: Konieczne jest prawdziwe pragnienie tego, na każdej płaszczyźnie, z czym wiążą się nie tylko emocje, ale też wiara, iż jest to możliwe oraz przekonanie, że jesteśmy naprawdę warci jego spełnienia.
3. Odwaga: W końcu należy po prostu stanowczo zadecydować o realizacji tego życzenia i działać w zgodzie z tym. Oznacza to zachowywanie się tak, jakby już było się na drodze, która prowadzi nieuchronnie do manifestacji – a nawet na jej końcu, gdzie to naprawdę jest już nieuniknione.
4. Milczenie: Trzeba teraz przestać oczekiwać pojawienia się skutków, ponieważ żądza rezultatu sugeruje, że dalej jesteśmy w punkcie drugim, co tworzy afirmację przeciwną do tej, którą wyprojektowaliśmy w punkcie trzecim i stosownie do tego niweluje nasze wysiłki.
Powyższy schemat aplikuje się naprawdę wszędzie. Nawet (zwłaszcza) w kwestii oświecenia.
Khabs is in the Khu
Podejrzewając, że wcześniejsza próba nie była udana najpewniej z przyczyn technicznych, w dniu 24 maja powtórzyłem eksperyment z DMT. Ponownie, efekt nie był zbyt zadowalający. Substancja ledwo na mnie podziałała, pomimo udanego przyjęcia dość sporej dawki. Zacząłem zatem sądzić, że moja hipoteza, jakoby DMT było przyczyną doznania Absolutu, nie była prawidłowa. Pomyślałem jednak, że być może powinienem spróbować przyjąć je inną metodą.
W nocy z 15 na 16 lipca, w końcu udało mi się znaleźć czas na zastosowanie tzw. Pharmahuasci, co jest syntetycznym odpowiednikiem Ayahuasci, słynnego szamańskiego napoju. Tym razem efekty były znacznie bardziej spektakularne i naprawdę długotrwałe (bardziej niż przewidywałem!). Mimo to, osiągnięty stan daleki był tego, co daje Przekroczenie Otchłani. Co prawda, później (19 sierpnia) udało mi się tym środkiem wynieść świadomość “do Nieba”, ale wymagało to dużo większych wysiłków.
Taki rozwój spraw sugeruje, że sama substancja to nie wszystko i trzeba jeszcze innych – bardziej subtelnych warunków, więc chyba jednak świadomość stanowi podstawę rzeczywistości, a mózg to tylko symbol lub model interpretacji zachodzących w niej zjawisk. Takie podejście do sprawy ukazuje kilka innych ciekawych możliwości. Jeśli wszystko istnieje w świadomości, a więc nie ma “obiektywnej rzeczywistości” (odrębnej od “subiektywnej rzeczywistości”), to – będąc magami – jedyną rzeczą, jaką musimy zmieniać, jest nasza świadomość, a rzeczywistość się do tego dostosuje.
W ten sposób dochodzimy do wniosku, że nie ma żadnej różnicy między materią a naszą percepcją i wystarczy dostosować percepcję, a świat będzie taki, jaki chcemy. “Ale to będzie Matrix!” – rzecze czytelnik. Owszem. Powiem więcej – jest już teraz. Jeśli więc i tak tkwimy w iluzji, to może niech przynajmniej będzie fajnie, co? Oczywiście, oświecenie to uwolnienie od Maji, ale nie oznacza to bezwzględnie natychmiastowego jej porzucenia, bowiem gdyby miało jej nie być, to by jej po prostu nie było. Te dopełnia Tao, Stworzenie dopełnia Stwórcę.
Uprzedzam, że nie uważam, aby możliwe było łamanie praw fizyki – co najwyżej ich pełne wykorzystanie. Cuda pokroju rzucania kulami ognia nie mogłyby mieć podstawy fizycznej, jakkolwiek by na to nie spojrzeć. Podobnie z niewidzialnością – jeśli nie odbijałoby się swoim ciałem światła, to samemu także nic by się nie widziało, gdyż również nasza siatkówka byłaby niedostępna dla widzialnych fal elektromagnetycznych i nie mogłaby ich odebrać. O lataniu nie muszę chyba wspominać. Da się oczywiście te fizyczne prawa ominąć na innych planach – choćby astralnie – bez jakiejkolwiek straty w realności ich odczuwania. Jednak na płaszczyźnie materialnej mogą one zostać wywołane jedynie w postaci “iluzji”.
Pewien mnich buddyjski twierdzi, że tym właśnie są owe cuda – halucynacjami wywołanymi w sposób podobny do hipnozy. Jednocześnie słusznie zaznacza, iż nie ma znaczenia, czy to tylko puste wrażenia, czy fizyczne obiekty, gdyż każdy w życiu doskonale się przekonał o tym, że nawet zwykły sen może doprowadzić do różnych myśli, emocji i w końcu działań – które są już z kolei “prawdziwe”, czyż nie? Z drugiej strony, są pewne “cuda”, które uważam za możliwe, a jest tym swego rodzaju “podróż czasoprzestrzenna”. W gruncie rzeczy, robimy to cały czas, przechodząc z jednego momentu uwagi do drugiego, i nie ma w tym nic nadzwyczajnego. Problemem jest gwałtowne przeniesienie świadomości do niemal zupełnie różnego, a zarazem równie fizycznego wymiaru.
Jeszcze nie wiem, w jaki sposób doprowadzić do całkowitej i natychmiastowej zmiany jednego stanu w kompletnie odmienny. Jestem pewien jednak, iż kluczem ich wszystkich jest zapomnienie, poświęcenie. Trzeba porzucić stan obecny, aby przejść do innego. Kilka z pomysłów to zatem: sen (w marzeniach sennych jakoś nie przeszkadza nam, że prawa fizyki nie działają), paraliż senny (pozwala na całkowicie fizyczne “halucynacje” w “czasie rzeczywistym”), wyobraźnia (z odpowiednią koncentracją na odczuciach, w momencie dojścia do wrażeń w skali 1:1 takich samych, jak fizyczne, byłaby to teoretycznie już materializacja) oraz śmierć (ponieważ pozwala na gwałtowne i całkowite opuszczenie stanu obecnego).
Co ciekawe, wszystkie cztery zdają się mieć (przynajmniej hipotetycznie) związek z DMT. W tym kierunku zamierzam się więc teraz udać. Prawdopodobnie jeszcze o moich losach usłyszycie, ale już nie z pamiętnika Głupca. Mam nadzieję, że bawiliście się dobrze.
777:777 777.7.2=0=1=…?
Dotarłem do Końca, znalazłem się Na Początku.
Odkryte me Światło, spowiłem się wtem w Mroku.
Jestem sam, nie ma Boga tu, gdzie
Jestem Ja. Wielka szkoda, cóż, nie
potrzebuję już tego, gdyż Noc ta pozbawiła
mnie przeklętego Ego. I oto Wieczna Chwila:
אה אה אה
Wszechświata zniszczenie, Oka Shivy otwarcie.
Jaźni rozpuszczenie, przez Sokoła rozdarcie.
Wyczerpało się Słowo, została tylko Sunnata,
Niewyrażone Tao, mowa Hoor-paar-kraata.
Dziecię w Gwiazdy Łonie, a na jego głowie – Korona.
Ain, nierozróżnienie we własnej osobie – IO PAN!
I… umarłem. W końcu poznam Tajemnicę Śmierci. O. Widzę światło na końcu tunelu. Zbliżam się… Jest co raz większe, wypełnia prawie całe moje pole widzenia. Jest! Widzę! Widzę Ją! Prawda Absolutna to…
KONIEC.
Autor: Frater L.V.X.
Świetna seria. Dziękuję. Wyjaśniło mi to wiele rzeczy, choć moja droga jest znacznie bardziej pokręcona. Ale drogowskazy podobne…
LikeLike